Nasz pobyt w szpitalu nie trwał długo, ale był wspaniały. Całkiem przypadkiem dostałam salę jednoosobową z własną łazienką. Dzień wcześniej odbyło się sześć porodów, zabrakło miejsc w salach dwuosobowych. Nowy oddział położniczy, oddany do użytku trzy lata temu. Przez te dwa dni miałyśmy z Polą mnóstwo czasu, by się sobą nacieszyć i na siebie napatrzeć. Liczne odwiedziny bliskich sprawiały radość. Ból obkurczającej się macicy zszedł na drugi plan, niemożność wykarmienia córki pierwszej nocy także. Nie było tęsknoty za Tymkiem, gdyż przelał on sporą część swoich uczuć na Tatę. Przychodził, odwiedzał nas, ale już zaraz biegł do domu, by pojeździć na rowerku. Ucieszyłam się, gdy w trzeciej dobie zaproponowali nam wypis. W domu jednak euforia opadła. Rozpakowywanie, pranie, biegająco-krzyczący Tymek, bez przerwy głodna córka. Milion rzeczy do ogarnięcia, a jednak sprawność po porodzie nie ta. Deszcz i zimnica za oknem, dogrzewanie mieszkania. Ciężka pierwsza noc, z dwójką dzieci budzącą się z różnych powodów. Nawał pokarmu, ból przeokropny. Ale minął dzień i kolejny i nauczyliśmy się siebie we czworo. Podzieliliśmy obowiązki. Zorganizowaliśmy się. I dziś, gdy Poleńka kończy tydzień, pojechałam do fryzjera, wyskoczyliśmy z synem do obuwniczego po buty letnie, zaliczyłyśmy prawie 3-godzinny spacer. I gdy rano Tymek przybiega do naszego łóżka i bierzemy Polę i tak leżymy we czworo, patrzę na moje dzieci i czuję się spełniona jak nigdy wcześniej.
Dla takich chwil - chyba właśnie się rodzimy ...
OdpowiedzUsuńWłaśnie sobie chlipię teraz;) Gratuluję!
OdpowiedzUsuń